Joanna Puszka
– Wierzysz w piątek trzynastego?
– Oczywiście, że nie.
– A pech?
– Przecież to tylko zabobon.
– Ale to właśnie w piątek, trzynastego czerwca 1997 roku spłonął nasz dom.
Doskonale pamiętam tamto wydarzenie, wątpię czy kiedykolwiek zapomnę, chociaż miałyśmy wtedy z siostrą tylko pięć lat. Brat miał trzy. To był gorący, letni dzień. Mama gotowała obiad w przystosowanej do tego celu kuchni letniej. Gdy pytałam, czy cokolwiek mogło zwiastować tragedię pokiwała przecząco głową.
Wraz z rodzeństwem siedziałam w głównej izbie domu. Sofa stała na prawo od wejścia, tuż pod oknem. Na lewo od niej znajdowała się lodówka, obok niej szafki kuchenne. Metr od wejścia na środku pomieszczenia znajdował się stół. Pamiętam, że w powietrzu unosił się zapach lakieru do drewna, ponieważ ściany zostały świeżo wyremontowane.
Nudziło nam się, dlatego chcieliśmy posłuchać ulubionych bajek. Mieliśmy dwie kasety magnetofonowe. Jedna była czerwona, a na niej nagrana „Królewna Śnieżka”, druga niebieska z „Królową Lodu”.
– Chyba się wtedy pokłóciłyśmy? O bajkę. – wspomina siostra.
– Tak, mama kazała włączyć najpierw jedną, później drugą i wyszła dalej szykować obiad.
– Miała wtedy 25 lat, trójkę małych dzieci i plany.
Siostra i ja potrafiłyśmy włączyć kasetę. Nieraz to robiłyśmy. Brata posadziłyśmy na sofie, obok lodówki.
– Co się później stało? Pamiętasz może mamo moment, w którym wybuchł pożar?
– Nie. Usłyszałam krzyki z ulicy, że się pali. Wybiegłam z kuchni letniej, ale dom już płonął.
A w środku wasza trójka. Nie wiem kto krzyczał. Otworzyłam drzwi i wyciągnęłam Sylwię – schowała się pod stołem, dalej nie mogłam wejść, a słyszałam płacz – podczas tej rozmowy również płynęły łzy. Dramat tamtych chwil został w sercu każdego w rodzinie.
Brat niewiele pamięta. W chwili wybuchu pożaru siedział najbliżej jego źródła – lodówki oraz magnetofonu, z którego głośników płynęła bajka. Zasłonił dłońmi małą twarz. Dlatego
to ręce zostały poparzone. Przyczyną tragedii okazało się zwarcie w instalacji elektrycznej.
– To moja wina – mówi tata – pytałem elektryka czy potrzebne są dodatkowe zabezpieczenia, skoro planuję podłączyć maszyny, ale powiedział, że nie. Mogłem się kłócić.
Tata jest stolarzem. W 1997 roku miał mały, przydomowy warsztat, a w nim kilka maszyn, które wymagały większego przepływu prądu. Sieć tego nie wytrzymała. Wystarczyła iskra
i świeżo lakierowane drewno paneli ściennych.
Ktoś pobiegł do sąsiadów, żeby zadzwonić po straż pożarną. Bo we wsi był jeden telefon. Ktoś inny wyminął w drzwiach mamę i wyniósł brata. Sam został poparzony, ale uratował dziecko.
– Kiedy mi go podali krzyczał i płakał, na rączkach wisiały strzępy spalonej skóry. Nie wiedziałam co robić. Wtedy wasza przyszywana ciotka, która mieszkała dwa domy dalej zaczęła krzyczeć, żebym podała go przez płot, to zabierze do siebie i poczeka na karetkę. Tak zrobiłam. Kobieta mająca ponad 90 lat miała dość sił, żeby odebrać zza wysokiego płotu trzyletnie, wyrywające się dziecko.
– Pierwsza jednostka straży przyjechała po około 15 minutach od wybuchu pożaru. Ostatni byli strażacy ze wsi obok. Zajęło im ponad 30 minut zanim dotarli. Ale zanim jakiekolwiek służby się pojawiły ludzie zaczęli pomagać.
– Wiesz, – mówię patrząc na mamę – najbardziej bałam się, że będziesz na mnie krzyczeć. Kiedy jeden z sąsiadów wyciągał mnie przez okno, ponieważ ogień odciął dostęp do drzwi, strąciłam kwiaty z parapetu. A ty tak o nie dbałaś.
Ogień zaczął się rozprzestrzeniać. Nie wiedziałam co robić. Siostra schowała się pod stołem, brat zakrywał twarz i krzyczał. Ten krzyk pamiętam do dziś. Uciekłam do pokoju,
w którym spaliśmy. Słyszałam przez dym i ogień krzyki mamy, wołała nas, ale nie mogłam podejść. Było za gorąco. Widziałam stłuczoną szybę. Mężczyzna, którego znałam z widzenia pomógł mi wyjść przez okno.
– A ty tato? Co czułeś jak się dowiedziałeś?
– Byłem wtedy w pracy. Słyszałem wycie syreny strażackiej, ale nie szczególnie się tym przejąłem. Jakeś 10 minut później na zakład wpadł zdyszany szwagier. Kiedy powiedział co się dzieje rzuciłam wszystko. Droga, którą normalnie pokonywałem rowerem w 15 minut, zajęła niecałe 10. Nie mogłem i nie chciałem uwierzyć, ale im bliżej domu byłem tym wyraźniej widziałem, że domu już nie ma. Chciałem tylko wiedzieć, czy wam nic nie jest.
– Skąd wzięli się ci wszyscy ludzie? Ktoś wyniósł brata, ktoś pomógł mi wyjść przez okno, inny dzwonił po strażaków, a pamiętam wielu stało i się patrzyło. Jak to możliwe, że w ogóle ktoś zauważył co się dzieje? Przecież to były minuty, nawet ty nie widziałaś mamo.
– To był piątek, trzynastego czerwca… dzień odpustu parafialnego ku czci Św. Antoniego. Ludzie szli do kościoła, ale nie dotarli tam tego dnia. Woleli pomóc.
– Co było później?
– Dużo obietnic ze strony władz, które realnie się nie sprawdziły i ogromna pomoc od sąsiadów. Zostaliśmy wszyscy z niczym. Jedynym co się zachowało była pamiątka chrzcielna twojego brata, złote łańcuszki z Matką Boską i obrączki ślubne. Wszystko inne przepadło. Wasza ciotka, moja siostra zajęła się wami dwiema, kiedy ja pojechałam do szpitala za synem. Pielęgniarka pytała o książeczkę zdrowia dziecka, ale ta się przecież spaliła. Zamiast pomagać pytała o papiery. A on tak bardzo płakał,
ja z resztą też. Kiedy lekarz to zobaczył zabrał go, zapytał co się stało, nic więcej. Jedna rodzina miała we wsi dom do wynajęcia, pozwolili nam go zająć. Nie był umeblowany, ale bardzo szybko znalazły się u ludzi jakieś sofy, stoły, fotele. Wiele osób wręcz kupowało ubrania z myślą o nas.
– Trudno było się podnieść?
– Nie było wyjścia. Była wasza trójka, my dwoje i jakoś trzeba było dać sobie radę. To był najtrudniejszy czas w całym moim życiu i chyba zawsze będę już bała się dźwięku strażackich syren.
Powrót do wydarzeń sprzed ponad dziesięciu lat okazał się bolesny dla całej rodziny. Wspomnienia uderzyły tym mocniej, że wcześniej wszyscy unikaliśmy tematu. Brat przyznał, że nie pamięta, ale podświadomie został z nim strach. Widać to było po łzach w jego oczach. Siostra nie wyszła z domu, tylko weszła pod stół – tam najczęściej się chowała. Sama uciekłam do pokoju sypialnego – bo tam czułam się bezpieczna. Rodzice za to musieli zmierzyć się
z rzeczywistością, w której od nowa trzeba definiować podstawowe plany.
Po latach okazało się, że jedyna żyjąca babcia na wieść o tragedii kazała wynieść z mieszkania sofę, żeby tato z rodziną nie chcieli przypadkiem się wprowadzić. Jedna z sąsiadek odmówiła jakiegokolwiek wsparcia – bo przecież gmina dała. A gmina dała 3 tysiące złotych jednorazowej zapomogi. Za to zdjęcia na tle ruin robił sobie każdy z samorządowych polityków.
Obiecywali pomoc, a jakże. Ale nie byli w stanie zorganizować nawet zastępczego mieszkania, chociaż w każdej gminie powinny być lokale socjalne. Znajomy, pracujący
w ubezpieczalni, kiedy zobaczył stan pogorzeliska kazał tacie strącić komin, który jakimś cudem przetrwał.
– Bo jeśli komin stoi, to można mieszkać. Takie mieli wytyczne – mówi tata. – Dwóch sąsiadów przyjechało wieczorem traktorami i przewiązaliśmy liny wokół komina. Wystarczyło ruszyć i wszystko się zawaliło.
– Zostały książki – dopowiada mama – dużo książek wtedy mieliśmy. Kiedy strażacy dogasili ogień wyrzucili wszystko, co nadawało się do użytku na podwórze. One powinny leżeć jeszcze gdzieś na strychu. Ciągle śmierdzą dymem, nie wiem, dlaczego jeszcze ich nie wyrzuciłam.
Wraz z siostrą kolejna 2 miesiące spędziłyśmy mieszkając z ciotką w pobliskim mieście. To ona zorganizowała dla nas tort urodzinowy, bo obchodziłyśmy urodziny niecałe dwa tygodnie później.
Starała się zatrzeć w nas wrażenie tragedii. Brat trafił do szpitala specjalistycznego, gdzie dochodził do siebie, a rodzice rozpoczęli pracę nad postawieniem domu, w którym mieszkamy do dziś.
To samo miejsce, ci sami ludzie wokoło, chociaż część już zmarła. Powrót okazał się bolesny, trudny
i w jakiś sposób oczyszczający. W trakcie rozmów padło wiele słów, wiele oskarżeń względem samych siebie i prób zrozumienia, dlaczego. Umysły dzieci zdolne zapamiętać tak wielką liczbę szczegółów jak zapach czy kolor, wypierając jednocześnie samą grozę i strach.
I chyba było to potrzebne, żeby zamknąć nigdy niezamknięty rozdział.