Tekst i zdjęcia – Aleksandra Dziula
A Tobie co „zrobi dzień”?
Jest późny środowy poranek, nie wieje, nie pada, a słońce pozwala na spacer w samej koszuli. W połowie marca już to uznaję za sukces, ale prawdziwy zwycięzca dzisiejszego rankingu TYCH momentów dopiero ma nadejść.
Nadjeżdża autobus – jak zwykle przepełniony. To nieco przygasza mój słoneczny entuzjazm i myślę, że najwyższy czas przesiąść się na rower. Jednak lenistwo wygrywa i wsiadam do „empeka”. W drzwiach mijam starszą panią, zupełnie niepozorną, drobną osóbkę. Moją uwagę zwraca dopiero, kiedy podejrzanie zbliża się do nieobecnego duchem nastolatka, ściska mu dłoń i idzie dalej.
– „Co tu się właśnie wydarzyło?!” –myślę. Dopiero po chwili kojarzę fakty. Zmięty, ale nadal ważny bilet w dłoni chłopaka, zdezorientowane spojrzenie w stronę staruszki i radosny brzęk zaoszczędzonych monet. Interesujące. A może nie? To zależy od tego, czy lubujemy się w banałach.
Banały są fajne
Ot, zwykła babcia wcisnęła bilet zamyślonemu młodzieniaszkowi, a ten zaoszczędził 1,90 zł i „empek” pojechał dalej. Jasne, nic wielkiego. Chyba, że popatrzymy na to w inny sposób: pani Nowakowa, zawsze nieco smutna i zawsze nieco samotna zamiast wylewać na świat swoje rozgoryczenie postanawia pomagać innym nawet małymi gestami. Tym razem wybiera przedstawiciela„tej niewychowanej młodzieży” – jak mówią jej osiedlowe koleżanki. A zaskoczony młodzieniaszek? Zaoszczędzone 1,90 zł może przeznaczyć na lody na patyku dla Anki z IIc, albo dorzucić do wakacyjnego słoika-skarbonki.
Dużo domysłów, mało faktów i brak potwierdzenia samych zainteresowanych… Ale wcale mi to nie przeszkadza. Nie mówimy przecież o zamachu na WTC, tylko miłej scence rodzajowej na przystanku „Osiedle Słowackiego”. I nawet jeśli to banał, to… kto zabrania się nim cieszyć? Takim wieczorem przy ognisku, piwem na plaży i zbawienną jajecznicą na kaca… Albo zachodem słońca – w nim też nie ma nic głębszego („ot, wzajemny obrót planety i dalekiej gwiazdy”), ale kto choć raz go nie podziwiał?
Słoik z marzeniami
Ta historia zdecydowanie nadaje się na nową fiszkę do „słoika z marzeniami”, czyli kolorowo poobklejanego pojemnika, w którym niemal każdego dnia lądują nowe świetliki. Czasem to momenty zachwytu, jak wspomnienie pierwszego widoku gór zimą, ale są też takie, które zrównoważony „Kowalski” uznałby za śmieszne i niewarte utrwalenia.
Tak było z krewetkami w akademiku.
Przyjmując, że standardowy studencki posiłek to makaron z sosem z popularnego dyskontu, nie sposób się nie zgodzić, że lekko odrapane biurka Domu Studenckiego idealnie nadają się wyłącznie do konsumpcji klasycznych dań kuchni żaków. Nieco odmiennie na tych samych biurkach wygląda jednak romantyczna kolacja.
Mała różowa karteczka z tego dnia głosi: „Przyszedł z pełnym plecakiem. Nic nie zdradzając wymaszerował do kuchni, która z pewnością odstraszyłaby wrażliwszych i kompletnie nie znając się na owocach morza, z małą pomocą kulinarnego blogera, przygotował danie swojego dotychczasowego życia”. Krewetki. W akademiku. To był jeden z tych dni, w których świetliki (czasem bardzo osobliwe) widać gołym okiem, są agresywne jak pojedyncze neony w spokojnej dzielnicy miasta.
Światła w kałużach
A co jeśli mieszkamy na przedmieściach, albo w wiosce, gdzie próżno szukać lamp drogowych, nie mówiąc już o neonach?
Wyobraźmy sobie dwa krzesła w poczekalni u reumatologa. Na jednym siedzi dwudziestoletni, mocno podenerwowany student, który nie wyobraża sobie, żeby jego nabierające prawdziwego rozpędu życie nagle złamało się przez zdradliwy organizm. Drugie siedzenie zajmuje jego przeciwieństwo – staruszek, który już na nic nie czeka. Wywiązuje się dyskusja. O lekarzu, potem o lekach (a raczej braku funduszy na leki), o samotności. Student postanawia pożyczyć Panu z Poczekalni prawie ostatnie pieniądze na niezbędne medykamenty. Do wizyty w następnym tygodniu, do emerytury. Bardzo wielkoduszne. I bardzo naiwne.
Na szczęście to nie kolejna kalka klasycznej opowieści o łatwowiernym Czerwonym Kapturku, bo wbrew temu czego można byłoby się spodziewać, równiutka suma wraca do studenckiego portfela. Misja wykonana – wiara w ludzką uczciwość przywrócona. Ale nie tylko. Dla Pana z Poczekalni gwoździem programu było przecież okazane zaufanie, bezinteresowna dobroć i szczera rozmowa. Kto wie, może w kałużach jego życiowej drogi na nowo pojawiły się księżycowe refleksy.
Emocjonalny parasol
Wydaje się, że dobrej energii jest na świecie znacznie miej, niż złej. Niezbyt często spotykamy rozdające bilety babcie, na wskroś uczciwych staruszków i aż naiwnie dobrodusznych studentów. Zdecydowanie za mało doceniamy osoby będące obok każdego dnia. Koncentrujemy się na niedogodnościach, a może rozwiązaniem na bolączki codzienności jest chwytanie się nitek radości i tkanie z nich emocjonalnego parasola, chroniącego przed małymi załamaniami i prawdziwymi tragediami.
Trochę to naiwne, dziecinne i niemożliwe w prawdziwym życiu? Być może, ale bąk też nie wie, że w „prawdziwym życiu” nie powinien latać.