Tekst i wybór fotografii: Weronika Machała
4 września 1933 – grupa mężczyzn ćwiczy na Brighton Beach w Anglii. Fotografia Jamesa Jarche, po raz pierwszy opublikowana w czasopiśmie ‘Daily Herald’ w 1933 r. Źródło gettyimages.com
04.09.1933
Stary mężczyzna wstał z łóżka i przeciągnął się. Chrupnęły kości.
W zagraconym pokoju jedynie smugi mętnego światła przecinały ciemność. Kurz pochodził z książek, które piętrzyły się na podłodze, szafkach i masywnym, dębowym biurku. Były to tomy angielskiej poezji romantycznej, a także liczne broszury medyczne i grube tomy poradników zdrowotnych. W tym pokoju nigdy nie było kobiety – był za to cichy stary kawaler.
Podszedł on niespiesznie do okna i ujrzał to, co zwykle – zamglone niebo i lekką mżawkę, angielski poranek. W niesamowicie brudnej szybie odbiła się twarz dżentelmena. Orli nos, okazała łysina na szlachetnie sklepionej czaszce, resztki białych włosów uchowały się jedynie po bokach. Oczy dotknięte początkami zaćmy, straciły kolor już kilka lat temu.
Ciało mdłe! Stary człowiek spojrzał po sobie dokładniej, a z wąskich ust powoli znikał uśmiech. Nogi pomarszczone, żyły wystają spod cienkiej skóry, brzuch obwisa bezwładnie i bezkształtnie. Nie jest duży, ale jednak. Klatka piersiowa jest zapadła i jakby za wąska, by umożliwić pełne nabranie powietrza w płuca. O ramionach nie ma nawet co wspominać. To, co kiedyś było elastycznym mięśniem (i mogło przykuć niejedno zainteresowane spojrzenie ze strony płci pięknej!) – dziś jest zaledwie kością obleczoną w zbyt luźną skórę. Kiedyś się było młodym chłopakiem, z gęstą, czarną czupryną, zawadiackim spojrzeniem! Dziś szkoda nawet patrzeć.
Dawno już minęły czasy, gdy słyszał brzęk kieliszków i śmiech kobiet. Światła salonów, w których bywał, podobnie jak jego oczy, spowijała coraz gęstsza mgła. Pozostały jedynie jakieś niedokładne błyski wspomnień, dalekie melodie, urwane fragmenty rozmów.
– Zatańczmy…
– Thomasie, odezwijże się wreszcie!
– Za zdrowie! Za pomyślność!
– To była ostatnia wojna, wiadomo przecież, że…
Pod oknem rozległ się okrzyk mleczarza i stary człowiek wzdrygnął się, wyrwany ze wspomnień. Nagle poczuł w sercu ukłucie bólu za czasem dawno minionym i za młodością, którą stracił. Ten wiersz Tennysona…
Zmierzch będzie i dzwonu wieczorne konanie;
A potem wszystko mrok okryje nagle!
Niech to nie będzie smutne pożegnanie,
Kiedy rozwinę żagle.
Iwan Ajwazowski „Wzburzone morze nocą” (1849), źródło: wikipedia.org
Od wielu lat tylko czytał i dziwaczał, a życie uciekało coraz szybciej i szybciej… do czasu, gdy podczas wizyty w klubie ten wariat, Wilson (jakże on go nie cierpiał!), zaproponował mimochodem, żeby razem z kilkoma innymi dżentelmenami spotykać się co dzień rano na pobliskiej plaży Brighton i wykonywać serię ćwiczeń dla zdrowia.
– Skapcaniejemy, panowie – argumentował wtedy Wilson, a jego zażywna twarz była bardziej czerwona niż kiedykolwiek. – Trzeba żyć, dopóki można! Davis, posunąłeś się ostatnio, ramiona zwisają ci jak u szympansa! Thomasie, starowino – popatrz na siebie! Nie pożyjesz długo, jeśli nie będziesz się ruszał – swoje tezy Wilson popierał uderzając ich po łopatkach i wybuchając rubasznym, denerwującym śmiechem.
Cóż, wtedy zbył to milczeniem, ale w domu przemyślał sprawę. Może Wilson miał rację. Trochę świeżego powietrza co ranek, ćwiczenia fizyczne na urokliwej plaży i hausty świeżego, morskiego powietrza. To chyba nie mogło zaszkodzić.
I tak stał się bywalcem Brighton Beach. Każdego ranka, punktualnie (chyba, że Wilson się spóźnił) razem z kilkoma innymi starszymi panami stawali na plaży i wykonywali serię niedorzecznych ruchów rękami, nogami i tułowiem przy akompaniamencie kostnych trzasków i stękania. Pan Thomas odkrył, że te spotkania mają w sobie coś surrealnego – groteska ich póz, wykrzywionych wysiłkiem lub bólem twarzy i czerwień ich policzków były tak oddalone od jego codzienności, że sprawiały dziwną przyjemność. Po miesiącu odkrył, że polubił ranki na Brighton Beach bardziej niż cokolwiek, nawet książki i wygodny fotel. Przez kilkadziesiąt minut co rano nie czuł smutku i melancholii.
Dziś jednak było inaczej. Szósta trzydzieści, za kilkanaście minut powinien wyjść – a jednak stał wciąż przy oknie i wcale mu się nie chciało. „Po co?” – to pytanie odebrało mu możność ruchu. „Przecież moja śmierć to kwestia kilku lat i żadne ćwiczenia tego nie zmienią…”
Nagle ktoś gwałtownie załomotał do drzwi. Pan Thomas podskoczył już drugi raz tego dnia. Kto, u diabła?
Na progu stał Wilson.
Wyglądał tak samo denerwująco, jak zwykle. Czerwona twarz, bokobrody i nie znikający z szerokich ust uśmiech. Ponad to cygaro w jednej ręce, a w drugiej – „Daily Herald”. Nie przejawiał żadnej skruchy, że zakłócił mu poranek. Wparadował do środka, jakby nigdy nic i zasiadł w fotelu.
– Pomyślałem – powiedział, wypuszczając z ust słowa razem z wielkim kłębem dymu – że przyjdę i pójdziemy razem na plażę. Miałem dziwny sen, Thomas. Śniło mi się, że umarłeś – zaniósł się rubasznym śmiechem, od którego zadrżał sufit.
– Pomyślałem więc, że sprawdzę – kontynuował – Moje sny rzadko mnie mylą. „Jeśli umarł” – powiadam sobie – „Jeśli umarł, to nie przyjdzie na plażę”. Ale nie mogłem tyle czekać, więc przybyłem wcześniej! – znowu się roześmiał.
To wtargnięcie szczęśliwego człowieka – tak abstrakcyjne, oburzające i niespodziewane – wlało w serce pana Thomasa jakieś dziwne uczucie. Prawie bez słowa ubrał się i dał wyprowadzić na zewnątrz z rozgadanym Wilsonem.
Godzinę później cała grupa wyginała się i sapała na brzegu Brighton Beach, a wśród nich pan Thomas, w którego sercu dziwne uczucie rosło i rosło, im dłużej patrzył na czerwonego Wilsona, który dychawicznie nabierał powietrza w płuca i śmiał się głośno, gdy trzaskały mu kości.